Trytka

Kamila Stepniowska
14 min readNov 7, 2022
- I po co ja mam tam jechać?
- Żeby uspokoić sumienie.
- Moje sumienie jest spokojne. Nie jestem niczego winien tym ludziom.
- Ale to rodzina! - oburzyła się ciotka. - Rodzina jest najważniejsza.
- Tia, gdzie ta "rodzina" była przez te wszystkie lata? Więcej wsparcia mam od przyjaciół, a nawet znajomych niż od tej waszej zasranej rodziny. Michał, mój fryzjer, wie więcej o mnie niż to całe kuzynostwo.
- Piotruś. Nie mów tak. Rodzina jest święta.
Cisza. Piotr wlał się jeszcze głębiej w skórzany fotel. Siedzenie było zdecydowanie zbyt głębokie. W pobliżu nie było żadnych poduszek, żeby podłożyć pod plecy.
- No dobra, powiedzmy, że nawet bym pojechał. I co? O czym ja mam z tymi ludźmi gadać?
- To tylko dwie godziny. Nie będziemy im się zwalać na głowę na cały dzień...
- Przecież nie będę przez dwie godziny mówił o pogodzie. Ja tych ludzi nie znam! Ostatni raz widziałem ich na własnym ślubie.
- Piotruś, z ciebie jest taki inteligentny chłopak, coś wymyślisz. Z resztą to chodzi o gest. Ja już nie robię się młodsza, a jak mnie zabraknie, to sam tam nie pojedziesz.

Widne mieszkanie w niskim bloku w centrum miasta. Przez mleczne, ażurowe zasłony przebija się ciepłe światło niedzielnego popołudnia. Zapach herbaty i ciasta unosi się w pokoju. Na środku stoi okrągły, drewniany stół z jedną szufladą ukrytą pod haftowanym obrusem.

- Kiedyś z Hanusią byłyśmy tak blisko. Nawet jak mieszkałam już w mieście. Jeździłam do niej co niedziela. Szłyśmy na mszę. Tam był taki stary ksiądz. Grzelak mu było. Jak ten klecha uszy męczył. Nie szło wysiedzieć. Ale dobry ksiądz był. Za pogrzeb Jaśki wziął tylko pięćset. A, nie… sześćset. Ale to i tak skóry z człowieka nie zdarł.
- Pani sąsiadko kochana, a co z Hanusią?
- A, Hanusia, tak. Po kościółku zawsze wstępowaliśmy do niej na szarlotkę. Raz Hanuś piekła, raz myśmy przywozili. Moja była lepsza. Hanuś za dużo jabłek pchała, a ja to kruche ciasto w szarlotce lubię. - Ciotka wzięła łyk słodkiej herbaty.
- Przychodzili Marysia z Krystianem i swoimi dwiema bubami. Czasem Zdziśka przywiało, ale rzadziej, bo jemu daleko było. Anka z Jurkiem też czasem przyszli zza rzeczki. Krystian... mówię ci, kochana. Jaki to był urodziwy kawaler. Jak z obrazka. Lubił zaglądać do kieliszka, nie powiem, ale dobry z niego chłopak był. Drewna narąbał, jak trzeba było, to paliwo załatwił i buby nakarmił, jak Marysia zaniemogła. Dziewusze żyło się jak królowej.
- Kiedy ostatnio widziała pani swoją siostrę?
- Ile lat Staszek po lepszym świecie chodzi? Z dziesięć lat to już będzie. Z Hanusią dzwonimy do siebie na imieniny, urodziny, Wielkanoc, święta, ale żeby tak się zobaczyć, to nie. Nie po drodze. Odkąd mojemu Staszkowi się zmarło, to nie byłam u Hanusi. Samochodem to z godzina będzie, a PKS-em to nawet i pod dwie podchodzi. A jak się zepsuje, to i dłużej. A potem trzeba jeszcze wrócić.

Marta nałożyła sobie kawałek ciasta z rabarbarem. Sąsiadka, którą Marysia po cichu nazywała ciotką, jak zawsze wyjęła na jej wizytę porcelanową zastawę w róże. Miękkie kawałki rabarbaru zlewały się z kolorem ceramicznych kwiatków.

- Ja tak o sobie tylko gadam, a co u ciebie słychać, dziecko?
- Dziękuję. Wszystko dobrze. Ostatnio dostałam awans i podwyżkę. Teraz jestem stuff developerem... to znaczy starszą, starszą programistką. Mam nadzieję, że od przyszłego roku zacznę budować własny zespół.
- To znaczy, że będziesz więcej zarabiać?
- Tak. - Marta się uśmiechnęła.
- No, no, no. - Ciotka pokiwała głową z uznaniem. - Pięknie. Zarabiaj, baw się, jak potem rodzinę będziesz miała, obowiązki, to już nie będzie kiedy. Do domu wrócisz i druga praca będzie na ciebie czekać.
- Niby tak, ale na pewno da się inaczej. Mam koleżankę, która założyła rodzinę, ma dobrą pracę, rozwija się. Razem z partnerem dbają o rodzinę, dom. Dzielą się obowiązkami.
- Za moich czasów to takich cudów nie było. - Ciotka roześmiała się gromko. - Powiedz mi, a ta twoja koleżanka to ona szczęśliwa jest?
- Hm... myślę, że tak. Wie pani, to zawsze trudno powiedzieć.
- Obyś ty tak trafiła, moje dziecko.
Ciotka zamyśliła się na chwilę.
- Pamiętaj, nawet przy najlepszym mężu zawsze miej swoje pieniądze. Mężczyzna to tylko mężczyzna. Nawet najświętszy. Jak mu coś do tego łba strzeli, to tyleś go widziała. A ty zostaniesz ze wszystkim na głowie. Zawsze miej swoje zaskórniaki. Zresztą nawet i bez tego. Jak masz swoje, to się nie musisz przed nim tłumaczyć, że nową bluzkę kupiłaś czy pantofle. Tak jest zdrowiej i dla ciebie, i dla niego.

Marta to wysoka blondynka po trzydziestce. Pracuje jako programistka w zagranicznej firmie informatycznej. Zarabia osiemnaście tysięcy złotych netto miesięcznie. Regularnie chodzi na ściankę wspinaczkową, lubi czytać reportaże i rozmawiać o jedzeniu. Jest towarzyska. Ma wielu znajomych i kilkoro dobrych przyjaciół.

Prawie dwa lata temu wprowadziła się do mieszkania obok ciotki. Mieszka sama. Lubi mieszkać sama.

- A ty ostatnio na Florydzie byłaś, tak? Opowiadaj.
- Tak, we Florencji. To jest we Włoszech. Byłam na konferencji programistycznej. Opowiadałam o moim projekcie. Na sali było jakieś sto pięćdziesiąt osób i jeszcze tak z pięćset oglądało moje wystąpienie przez internet.
- Przez internet, wiem, wiem. Piotruś mi ostatnio takie okienko na komórkę dodał i teraz jak do mnie dzwoni, to się nie tylko słyszymy, ale też widzimy. To się jakoś nazywa. Z...
- Zoom?
- A, może i tak.
- W każdym razie moje wystąpienie chyba się udało. Ludzie słuchali, zadawali pytania. Dostałam nawet kilka pozytywnych komentarzy na Twitterze. To znaczy w internecie.

Dom jednorodzinny w sypialnianej części miasta. Niewielki ogród z kilkoma brzozami, dębem i równo skoszoną trawą. Środek tygodnia. Wieczór. Dzieciaki śpią. Piotr z Anką próbują obejrzeć kolejny odcinek serialu. Leżą w łóżku.

- I co ciotka chciała? Była taka tajemnicza, jak do ciebie dzwoniła.
- A weź, nawet mi się nie chce o tym gadać.
Ania zamknęła laptopa, odłożyła go na poduszkę, po czym przysunęła się do Piotra. Jej ramię opierało się o jego bark.
- No ej!... - zaprotestował Piotr.
- Dokończymy oglądać później. Najpierw powiedz, o co chodzi. Przecież widzę, że to cię męczy.
- Eh... Widzę, że bardzo chcesz wiedzieć.
- Też.
Piotr wziął głęboki oddech.
- Chodzi o moją rodzinę.
Anka przewróciła oczami.
- Tego się domyśliłam.
- Chcesz wiedzieć czy nie?
- No chcę, chcę.
- To daj mi dokończyć.
Ania odsunęła się lekko i z zawadiacką miną "zapięła" sobie usta.
- No więc... - Piotr wziął kolejny długi wdech. - Wiesz, że ciotka jest dla mnie jak matka. Ta kobieta mnie praktycznie wychowała. Przychodziłem do niej zawsze po lekcjach, znała moje pierwsze dziewczyny, kumpli.
- No wiem, wiem. Opowiadałeś.
- Słuchasz czy nie? - poirytował się Piotr.
- Słucham, ale do rzeczy.
- Moja ciotka. Moja kochana ciotka ubzdurała sobie, że niedługo umrze. Absurd. Z jej zdrowiem to ona przeżyje nas wszystkich. - Piotr roześmiał się, tak jakby naprawdę w to wierzył. - Ale to nie wszystko. Ubzdurała sobie, że przed śmiercią musi koniecznie pojechać ze mną do naszej rodziny na wsi.
- No i? Co w tym złego?
- MOJEJ RODZINY NA WSI. Nawet nie wiesz, o kim mówię.
- Nie wiem. Nigdy ich nie poznałam.
- Poznałaś, na naszym ślubie.
Ania chwilę się wahała.
- Tak? Nie pamiętam.
- A pamiętasz, jak mu tam było... Krystian. Mój drogi kuzyn Krystian, alkoholik i damski bokser. To ten, co na weselu pobił kelnera, bo ten podobno za długo patrzył na jego żonę.
- A... ten...
Cisza. Ania poprawiła kołdrę.
- No dobrze, ale tam chyba jest ktoś poza Krystianem? Pamiętam, że twoja mama miała jeszcze jedną siostrę.
- Hankę. Miała.
- Ona nadal tam mieszka?
- Tak, ale wiesz, Aniu, to jest starsza pani. Grubo po osiemdziesiątce. Nie wiem, czy ona w ogóle pamięta, że ja istnieję. A w tym wieku to nawet nie ma sensu jej przypominać.
- Kto tam jeszcze jest?
- No... są jeszcze dzieci cioci Hanki. Nie pamiętam ich dobrze.
Anka nie miała na to dobrej odpowiedzi.
- Nie wiem... - Piotr ciężko westchnął. - Ja tych ludzi nie znam. Nie mam pojęcia, co się u nich dzieje. Nie za bardzo mnie to nawet obchodzi. Zresztą wiesz, co ja na ten temat myślę.
- To trochę jak moja mama kiedyś mówiła - przypomniała sobie Anka. - Nie ta matka, która urodzi, ale ta, co wychowa.
- Coś takiego. Wiesz, Gruby, Maciek, Jolka - to jest dla mnie rodzina. Taka rodzina z wyboru. Znamy się jak łyse konie. Na nich mogę liczyć. To moja paczka. Jest ciotka. Ty, nasze urwisy, ale tego to nawet nie muszę mówić.
- To co, jakbyś jechał, to tylko dla ciotki?
- Na to wychodzi.
- A wiesz, czemu ją tak naszło nagle? Ktoś umarł? - Anka próbowała rozładować atmosferę.
- Oj, Anka. Nie wiem. Z ciotką tak jest, wysłucha, zaduma się, ale powie tylko to, co chce. Całej prawdy nigdy się nie dowiesz.

Piotr odłożył laptopa na nocną szafkę.

- Dosyć tego smęcenia. Anka, muszę ci powiedzieć coś ważnego.
- Tak? - Ania przedłużyła wdech.
- Zamówiłem Frisco. - Piotr dostał poduszką w głowę. Oboje się zaśmiali. - Anka, skup się. To poważne sprawy. Frisco przyjedzie jutro między 9:30 a 10:30. Będziesz w domu czy jedziesz do biura?
- Jutro mam calle ciągiem od 9:00 do 12:00. Jadę do biura na 8:30.
- Dobra, to ja zostanę.
- Właśnie, jutro jest środa, tak?
- Tak.
- Ty zawozisz dziewczynki?
- Aż... zapomniałem. Tak, moja kolej.
- Wyrobisz się?
- Hm... zawiozę je chwilę wcześniej i będzie git.

Plemię, tak o sobie mówią. Wspólnie obchodzą urodziny, Wielkanoc, święta Bożego Narodzenia. Razem przeżyły szkołę, pierwsze rozmowy o seksie, studia, zmiany pracy, narodziny dzieci, śluby, raka, śmierć bliskich. Kłótnie, głupawki, wiele butelek wina i likierów domowej roboty. Marta, Agnieszka, Daria, Karolina, Olga. Przyjaciółki z podwórka.

- A może poszłybyście ze mną na ściankę w przyszły weekend?
- No nie wiem - skrzywiła się Karolina.
- A tam, gdzie chodzisz, mają ściankę dla dzieci? Jakby to było jakoś w sobotę, to wzięłabym Jessicę i Kubę.
- Nie wiem, ale to można sprawdzić u nich na stronie.
- To wy sobie idźcie, ale na mnie nie liczcie. Ja się nie nadaję na takie rzeczy.
- Oj tam, oj tam. Skąd wiesz? Próbowałaś?
- Nie i nie mam zamiaru. Jakbyście chciały pójść na basen, to ja z chęcią, ale wisieć na jakiejś linie? Dziękuję, postoję.
- Na basen to ja nie idę.
- Możesz bez liny... - zaśmiała się Marta.
- Jeszcze lepiej.
- No dobra, to Karolina odpada. Olga, ty chcesz, o ile mają zajęcia dla dzieci. Daria, Agnieszka, a wy?
- A ile to kosztuje?
- Pięćdziesiąt zeta za jednorazowe wejście, plus dwie dychy za wypożyczenie butów, jeżeli nie macie własnych.
- To zależy. Musiałabym zajrzeć do grafiku, czy mam wolne. Ale generalnie tak.
- Ja to na wszystko idę. Nie wiem, czy wejdę na ściankę, ale jak nie spróbuję, to się nie dowiem.
- Fajnie! To ja sprawdzę, co ze ścianką dla dzieciaków i w jakich godzinach są zajęcia... Nie zwróciłam na to uwagi, ale myślę, że ścianka powinna być. To duży obiekt.
- Tylko to musi być po południu. Rano w sobotę jedziemy na zakupy.
- Czyli tak 13:00, koło 14:00 byłoby OK?
- Myślę, że tak.

W restauracji zaczęło robić się gwarno.

- Macie kontakt ze swoją rodziną?
- Jak ty czasami walniesz pytaniem...
- Z rodzicami. Jeszcze z jedną kuzynką. Ona ma córkę w podobnym wieku co Jessica.
- Agnieszka, a ty?
- Tylko z rodzicami. Jak dziadkowie jeszcze żyli, to na święta widziałam się z ciotkami, wujkami i ich dzieciakami. Teraz to tyle co czasami wymienimy życzenia na Facebooku. Nie nazwałabym tego kontaktem.
- U mnie jest podobnie. Babcia wszytko trzyma w kupie. Nawet jakbym chciała, to nie mogę się wymigać od spotkań rodzinnych - zaśmiała się Olga.
- Marta, a czemu pytasz?
- Pamiętacie moją sąsiadkę? Tę, którą nazywam ciotką, bo nie zapamiętałam imienia, a po dwóch latach to już tak zostało?
- Tę, co mieszka obok ciebie i piecze za słodkie ciasta?
- Tak, to właśnie ta. Byłam ostatnio u ciotki na herbacie i zebrało się jej na wspominki. Okazało się, że ona ma siostrę na wsi. Nie widziały się od dekady.
- Pokłóciły się? O co poszło? - zapytała lekko wstawiona Agnieszka.
- Nie, chyba nie... Przynajmniej nic nie mówiła. Chyba po prostu tak wyszło. W każdym razie zaczęłam się zastanawiać.
- Przecież ty jesteś jedynaczką?
- No jestem, ale wiecie, mam dalszą rodzinę. Mam rodzeństwo cioteczne.
- O! Nie wiedziałam - zdziwiła się Daria.
- Mam. Nie widziałam ich może z piętnaście lat, ale tak, mam. Jakoś nigdy się nie zaprzyjaźniliśmy.
- Moja rodzina jest zdrowo pojebana - wtrąciła Daria.
- Jak nasze wszystkie - roześmiała się Agnieszka.
- Wypraszam sobie, moja jest normalna - oburzyła się Karolina.
- Marta, ale masz nas! Jak nie ma chemii, to nie ma chemii. Po co się męczyć?
- Właśnie! A zresztą, my jesteśmy lepsze niż rodzina. Kto, jak nie my!
Agnieszka dolała sobie wina. Za oknem restauracji przejechała karetka.
- Wiecie, że w tym roku stuknie nam trzydzieści lat przyjaźni?
- Co? To już tyle?
- No tak! Przecież znamy się od pierwszej klasy podstawówki. Poliż sobie.
- Stara zbereźnica.
- “Policz sobie” miało być.
- Ej, rzeczywiście.

Ze stolika obok spadła serwetka.

- À propos zjebanej rodziny. Znacie taką książkę "Dzieci niedojrzałych rodziców"?
- Chodzi ci o "Dorosłe dzieci niedojrzałych emocjonalnie rodziców"?
- Tak, to ta! Czytałaś?
- Wpadła mi w ręce. Mam na liście do przeczytania.
- OK. W każdym razie książka jest genialna. Polecam wam serdecznie. Też dopiero zaczęłam czytać, ale już mnie wbiła w siedzenie.
- Nie kojarzę. O czym to jest?
- No, generalnie o pokoleniu naszych rodziców i o tym, jak są zjebani emocjonalnie.
- O matko. Ciekawe, co nasze dzieci będą pisać o nas.
- Nie o to chodzi. Źle to nazwałam. Chodzi o to, że nasi rodzice nie mieli skąd się nauczyć inteligencji emocjonalnej. Nie rozumieją, jak emocje działają, że można je nazywać, komunikować innym, kontrolować, a nie tylko im się poddawać. Nasi rodzice zaczęli mieć dzieci, czyli nas. A teraz my możemy przerwać ten zaklęty krąg. Możemy nauczyć panować... panować nad swoimi emocjami. Budować świadome relacje.
- Dobrze gada. Polejcie jej!
- A ty rozumiesz swoje emocje?
- Staram się. To jest ciągła praca.
- No nie wiem...

Sobota rano. Puste drogi. Tylko raz na kilka minut leniwie przejedzie jakiś samochód.

- Wzięłam kanapki. Jest z szynką, serem i jedna mieszana. Mamy też jajko gotowane i pomidora. Herbata w bidonie. Z cukrem.
- Ciociu, to tylko godzina jazdy. Po drodze są stacje benzynowe.
- Nigdy nic nie wiadomo. A jak samochód się zepsuje, staniemy w polu i zgłodniejemy?
Piotr nie miał odpowiedzi na taką argumentację.
- Ciociu, to jeszcze raz. Do kogo jedziemy i kto tam będzie?
- Już ci mówiłam. Ale dobrze, powtórzę. Jest Hanka, moja siostra. Hanki mąż już nie żyje.
Mam nadzieję, że nie wstanie z grobu na nasze spotkanie - pomyślał Piotr.
- Oni mają troje dzieci. Krzysia, co ma żonę Marysię. U nich są dwie dziewczynki i syn. Krzyś taki piękny. Bujne włosy jak u panienki. A Marysia to taka przeciętna. Cerę ma parszywą. Po trądziku jej takie gejzery zostały. Potem jest Anka z Jurkiem. Oni nie mają dzieci. Podobno Jurek to ślepakami strzela. Inni gadają, że Anka to taka chłodna i go nie dopuszcza, a że Jurek to i ma dzieciaka, ale nie z nią. Ja tam nie wiem. - Piotr już żałował że zapytał. - A, no i jest jeszcze Zdzisiek. Stary kawaler. Tylko w swoje konie wpatrzony. Tam miejsca dla baby to nie ma.
- Tyle, wszyscy?
- To tylko od Hanki. Jest jeszcze... - Piotr przestał słuchać.

Wyjechali poza miasto. Gdzieniegdzie na łąkach zalegała poranna rosa.

- Ciotka mieszkała kiedyś w tym domu, do którego jedziemy?
- Niby tak. Ale to inny dom był wtedy. W tym samym miejscu stał, tą samą podmurówkę miał, ale dom był inny.
- Mówi ciotka o budynku czy o ludziach?
- O jednym i drugim.
- A coś konkretniej?
- Inne czasy były. Mieszkało się na kupie. Jedne buty były na wszystkie dzieciaki. Nieważne, czy chłopak, czy dziewczyna. Jak szkoła była, to losowaliśmy, kto założy. I tak dobrze, że ojciec do szkoły puszczał. W szkole czasem lepiej było niż w domu. Przynajmniej był spokój.
- Jak to był spokój, o czym ciocia mówi?
- A takie. Dawno było, nie ma co starych czasów wywlekać. Jeszcze by się rodzice w grobach powiercili, jakbym opowiadać zaczęła. Na co to komu.
Piotra korciło, żeby dopytać, ale odpuścił.
- Ciężko było?
- Ciężko, czasem straszno, ale i czasem wesoło. Jak była zabawa, to cała wieś się bawiła. I wuj, i parobek, i ksiądz razem tańczyli. Dziewuchy do tańca rwali. A czasem i sami ze sobą.
- Tańczyli?
- Tańczyli, za kolana się łapali, a potem za stodołę szli. Ja ich tam raz nakryłam. Co tam się wyprawiało! - Paweł wyraźnie się zmieszał. - No coś tak oczy wybałuszył? Na drogę lepiej patrz. Myślisz, że to wasze pedalstwo to teraz wymyślili? To stare jak świat jest. Tylko że kiedyś to kryli się bardziej. Wszyscy wiedzieli, ale mówić nie było można. Zresztą może to nie takie złe. Jak już mają szaleć, to może lepsze to niż za żoną w chałupie z siekierą latać.
- Ciociu, ale coś dobrego przecież musiało być.
- Toć ja mówię przecie. Ludzie się blisko ze sobą trzymali. Jak mąki zabrakło, to do sąsiadki się szło, jak miała, to dała. O dzieciaki cała wieś dbała. Jak jakiś starszy młodziaka zobaczył, że się głodny włóczy, to i jeść, pić dał. Jak jakiś rozrabiaka był, to nie tylko matka pilnowała, ale i ciotka, sąsiadka. Tam wszyscyśmy jak rodzina byli.
- To jak się ciocia przestawiła na mieszkanie w bloku?
- Jak zwrotnica - roześmiała się ciotka. - A no, jak za mąż poszłam, to Staszek miał już robotę w mieście. Trzeba było się wyprowadzić. Dziwnie było. Ani tu na pole wyjść, ani boso po łące pochodzić. Toaleta w domu była. Nie było zwierząt do nakarmienia. Nic pod nogami się nie pałętało.
- Ciocia w fabryce zaczęła pracować?
- Tak, tam też ciężko było. Ale i ciekawie. Koleżanki miałam. Jakie my tam psikusy naszemu kadrowemu robiły. A on taki cielak, że się nigdy nie zorientował, że to my były. Oj, mówię ci, Piotrusiu! A w soboty to tańce były. Stroiłyśmy się lepiej niż do kościoła. Brało się mężów pod pachę i szło na balety.

Zza uchylonego okna samochodu zawiał zapach obornika. Ciotka zamknęła okno.

- A jak tam tobie, Piotrusiu, z Anią się żyje? Ona nadal nie nauczyła się gotować?
- Tyle razy cioci mówiłem, że Ania umie gotować. Oboje gotujemy w weekendy. W tygodniu przychodzi pani Martyna. Ona gotuje, pierze, sprząta.
- Jak ci to nie przeszkadza.
- Nie, ciociu, nie przeszkadza. Chcę, żeby Ania się rozwijała. Jest świetna w tym, co robi. Jakby wolała zajmować się domem, to też bym miał z tym luz. Finansowo byłoby gorzej, ale jakoś byśmy sobie poradzili. Tutaj chodzi o wybór.
- Czasem jak tak was młodych słucham, to aż uszy przecieram ze zdziwienia. Gdyby tak za moich czasów było.
- To co, ciociu?
- To może i ja bym jakąś karierę zrobiła.
- Jest u mnie na klatce taka dziewczyna, Marta - dodała ciotka po chwili. - Po trzydziestce jakoś. Bez męża, bez dzieci. Ale dobra dziewczyna. Niebrzydka, wszystko na swoim miejscu ma. Powiedziałabym nawet, że przystojna. I ta Marta, ona się utrzymuje sama. Płaci za mieszkanie, jedzenie, podróże nawet. Ładnie ubrana, zadbana. Włos zrobiony. Nie rozumiem do końca, za co jej płacą. Coś z komputerami. Ale sama na siebie zarabia.
- I ciocię to razi?
- Nie, nie zrozum mnie źle. Tylko to takie inne. Ja tak się zastanawiam, czy jej jest dobrze w życiu. Czy nie jest samotna. Czy ma do kogo gębę otworzyć. Niby ma swoje koleżanki, czasem jakiś chłopak u niej nocuje. Ostatnio nawet jeden był kilka razy na śniadaniu.
- Ciotka to jednak wścibska jest.
- Od razu wścibska. Ja się po prostu interesuję. Z resztą ona też mi sama dużo mówi.
- I ciotka tak powtarza?
- Głośno myślę. Za moich czasów kobieta po trzydziestce to już stara panna była. A stara panna to gorzej niż wdowa. Znaczy, że z nią coś nie tak było, że nikt jej nie wziął. A z Martą wszystko w porządku. Dobra dziewczyna. Uczynna. Ciepła. Nawet żeśmy się polubiły.

Pod lasem widać było stado saren.

- Mówiłam ci, Piotrusiu, o tych moich wyrzutach sumienia.
- Tak, ciocia wspomniała.
- Właśnie. To dziwna sprawa jest. Jak wyjeżdżałam ze wsi, to czułam, że to było dobre. Dla mnie, dla dzieci, które jeszcze wtedy na ten świat nie przyszły, a na które z dziadkiem czekaliśmy. Czułam, że w mieście naszej rodzinie będzie lepiej. I było. - Ciotka przez chwilę zawiesiła wzrok na sarnach. - Czułam, że coś zostawiam, odpuszczam. Moją starszą siostrę, ze wszystkimi kłopotami. Jakbym ratowała się z tonącego statku. Tylko że sama. Ona została.
- A nie chciała ciocia sprowadzić siostry do miasta?
- Chciałam, próbowałam. Nawet raz Hanusia przyjechała z betami, dzieciakami pod pachą. Tylko że tydzień później jej stary wytrzeźwiał, wziął za chabety i tyle było z Hanusi nowego życia w mieście.
- Ale przecież potem ciocia jeździła do siostry na wieś.
- Jeździłam. Z domu własnej siostry to mnie nie wygoni! Zresztą on coraz więcej pił. Był coraz słabszy. Już nie umiał tak siekiery złapać jak kiedyś. W końcu się zapił... Piotrusiu, zatrzymaj się tu na chwilę. Powietrza muszę nabrać.

Zatrzymali się na poboczu. Ciotka wyszła z samochodu. Podparła się łokciami na kolanach. Piotr podszedł i przytulił starszą panią. Sięgała mu do połowy klatki piersiowej.

- Nie mówiłam tego nikomu. Tylko mój Staszek wiedział. I twoja matka, kiedy jeszcze żyła - wyszeptała łamiącym się głosem.
- Już dobrze, ciociu, jestem tutaj. Jesteśmy tu razem.

Przed nimi było pole rzepaku. Za polem łąka i las. Tutaj też pasły się sarny.

- Chcę zobaczyć moją Hanusię. Chcę, żebyś ty ją zobaczył. Jak mnie już zabraknie, może ona będzie jeszcze czegoś potrzebować.
Piotr podał ciotce kubek z gorącą herbatą.
- A nie mówiłam, że się przyda?

Brama wjazdowa na podwórze była już otwarta. Stodoła, komórka i nowy, nieotynkowany budynek.

- Dzień dobry!
- Witajcie!

Epilog

- ...i tam były takie trytki.
- Co było?
- Trytki, takie plastikowe złączki. Mogą mieć różne kolory.
- Mówi się trytytki. One tak trykają, kiedy je zapinasz.
- Nie, mówi się trytki.
- Trytytki.
- Może u was.
- Nieważne, ważne, że łączą.
CC by Kamila Stępniowska

Wszelkie historie i bohaterowie w powyższym opowiadaniu są fikcyjni.

--

--

Kamila Stepniowska

I have earned very first money on my poetry. I was fifteen. Writing become one’s of my lifelong friends.